Z Fidżi do Vanuatu
Przeglądając pliki znajdujące się na moim starym komputerze, odnalazłem opis rejsu „Zjawą IV”, z połamanym masztem, z Eastbuorne do Gdyni. Pamiętam ten rejs doskonale. Był rok 2008 i właśnie wtedy zaplanowałem dwuetapowy rejs na „Zjawie”. Pierwszy etap miał się odbyć z Dublina przez jezioro Loch Ness do Bergen, a drugi z Bergen do Gdyni. Niestety jeden nocny telefon sprawił, że oba rejsy poszły w kosmos, a ja w jednej chwili stałem się człowiekiem z ogromnym długiem. No cóż, taki los organizatora rejsów, a jak to wszystko się skończyło? Przeczytajcie sami.
Nie wiem skąd biorą się pomysły na marzenia. Moje pragnienie zrodziło się w sercu chłopca, by przez lata dojrzewać i przerodzić się w cel dorosłego mężczyzny. Jak wiele mil dzieli aspirację do prowadzenia marynarskiego życia od satysfakcjonującego rejsu?
To miał być typowy, dwutygodniowy, spokojny rejs po Bałtyku. I taki był prawie do końca.
Zaczęliśmy w Gdyni w ostatnich dniach sierpnia. Jacht – dwunastometrowy slup, turystyczny, acz w nieco regatowym stylu: wysoki maszt, niska nadbudówka, obszerny kokpit, duże koło sterowe. Załoga w większości w wieku okołostudenckim – tylko kapitan i „pierwszy” nie mieszczą się już w tej kategorii.
Kraina kontrastów społecznych, nieskażonej natury i bezdyskusyjnie raj dla podróżników i żeglarzy z całego świata, czyli Saint Vincent i Grenadyny. Żeglując od kilku miesięcy po wodach Małych Antyli, spędziliśmy większość czasu, eksplorując praktycznie wszystkie wyspy archipelagu Grenadyn. To 32 różnorodne wyspy, a ludność osiedliła się zaledwie na dziewięciu z nich. Jedynie 120 tyś. osób zamieszkuje te tereny, a po zakończeniu szczytu sezonu turystycznego są po prostu wyludnione.