Dodane dnia 2 Lipiec 2019 r.
Z Fidżi do Vanuatu
Po wyjściu z mariny, idąc na silniku, sprawdzałem autopiloty. Dwa działały bez zastrzeżeń. Ten, z którego wypadła śrubka, niby działał, ale nadal zachowywał się dziwnie. Coś mu jeszcze dolegało. Modliłem się, aby mój główny autopilot nie zastrajkował na dobre przed Australią. Sprowadzenie dla niego nowego silnika do Vanuatu mogłoby się okazać skomplikowane i kosztowne. Na razie, po czyszczeniu wszystkich dostępnych elektrycznych połączeń, działał bez zastrzeżeń i instrumenty nie migotały. Przez trzy dni wiatr nie był zły, ale niebo było pochmurne i jak na ten region było nieco chłodno. Czwartego – ostatniego dnia – pogoda wróciła do normy. Późnym popołudniem dotarłem do Port Vila. Na kotwicowisku stało sporo jachtów, ale w miarę szybko znalazłem ostanie miejsce na płytkiej wodzie. Rzuciłem kotwicę. Wywiesiłem żółtą flagę „Q”. Przez radio wołałem po kolei marinę, port i Customs, czyli służby graniczne, ale nikt nie odpowiadał. Odezwał się natomiast jeden z moich sąsiadów i doradził, żeby nie marnować czasu na wołanie, tylko czekać, jak wszyscy, do następnego dnia. Była niedziela. W weekendy granica była zamknięta. Kilka jachtów czekało na odprawę od piątku.
Cały artykuł dostępny w Jachtingu 1-2/2019. Kup wersję online po kliknięciu w link.