Kiedy zaczynałem w 2004 r. swoje rejsy po Morzu Egejskim, często korzystałem z porad sąsiada Jacka, świetnego żeglarza, od wielu lat pływającego po tym akwenie na własnych jachtach. Gdy rozmawialiśmy o ciekawych miejscach i portach, często powtarzał: kiedy wpadnie ci do głowy ochota na odwiedziny portu na Hydrze, dobrze dobieraj czas poszukiwania miejsca na nabrzeżu.
Cudne miasteczko i uroczy port idą w parze z niewia- rygodnie zatłoczonym basenem, w którym kłębi się chmara kutrów rybackich, we wszystkich kierunkach śmigają water-taxi i cumują wielgachne promy pasażerskie, a na dokładkę raz na dobę wpływa staromodny, śmieszny tankowiec, bez którego ładunku – świeżej wody pitnej – wyspa by nie egzystowała. Czyli znaleźć miejsce to sztuka i kawałek, a pod koniec dnia bywa, że jachty stoją w dwóch, a w ostateczności trzech rzędach. Mając to na względzie, od razu przy pierwszych rejsach wypytałem moich greckich przyjaciół o alternatywne rozwiązania. Wskazali dwa i z obu korzystam. Pierwsze to zatoka Mandraki położona jedną milę na północny wschód od portu. Tam zawsze uda się rzucić kotwicę. Drugie to miejsce bardziej cywilizowane, z prądem na nabrzeżu i tradycją starego portu – czyli Ermioni. Dalej położone, bo około 10 mil od Hydry, na północny zachód, cieszy się opinią miłego porciku, z uroczymi tawernami i lodziarnią o ugruntowanej renomie. Lody palce lizać.
Kiedy więc jako młody stażem kapitan, niepomny na rady kolegi Jacka, wpadłem na Hydrę tylko na chwilę, aby się pokłonić figurze słynnego admirała Miaoulisa, bohatera wojny z Turkami o niepod- ległość, i zobaczyłem gęsto zapchany basen, bez wahania ruszyłem do Ermioni – ten pierwszy raz...
Fot. Autor
Cały artykuł dostępny w Jachtingu 5/2015. Kup wersję online po kliknięciu w link.